Ignacy Karpowicz to postać barwna, nie stroniąca od odważnych wypowiedzi i otwartej walki ze stereotypami. W wywiadzie pisarz opowiada o podróżach, które nie kształcą i lekturach, które wpłynęły na jego twórczość. Twierdzi, że inspirację do tworzenia można czerpać ze wszystkiego. Najważniejsze to być otwartym na świat, ciekawym i pozbawionym schematów myślowych.
O przepisie na dobrą książkę rozmawiał z nim nasz kwartet literacki: Małgorzata Całka, Klaudia Konieczna, Ita Skwarczyńska i Dominika Stańkowska.
Bohaterka pana najnowszej powieści Sońka wydaje się być symbolem wiejskiego świata, który już przeminął. Czy pan też tęskni do takiego życia?
Rzeczywiście trochę tęsknię za tą wsią spokojną, natomiast zdaję sobie sprawę i od dziecka już o tym wiedziałem, że nie ma co jej idealizować, bo wszystkie te małe społeczności to paskudztwo. Teraz one się trochę pootwierały przez radio, telewizję, Internet. Nawet jak się mieszka w małym miejscu to już się nie jest skazanym na sąsiadów z najbliższych 20 chałup.
Natomiast Soni do głowy by nie przyszło, że może gdzieś uciec. Musiała żyć w dusznym świecie z obojętnymi braćmi i gwałcącym ją ojcem, bo nie widziała przed sobą żadnej innej alternatywy Weźmy świetny reportaż Tomasza Wasielewskiego Jutro przypłynie królowa o wyspie Pitcairn. Tam zamieszkali buntownicy z Bounty, powstała mała społeczność odcięta od świata, no i wybuchły gwałty, molestowania, cały ten syf, który zawsze łączy się z małą odciętą od świata społecznością.
Punktem wyjścia dla Sońki stała się autentyczna historia pewnej kobiety. Skąd bierze pan inspiracje?
Zwykle zawsze był jakiś moment, że coś we mnie zapadało. Trochę jak z wydmami - wieje wiatr, piasek się zbiera i osadza. Wiele lat temu usłyszałem od swego wuja, malarza Leona Tarasewicza, że była taka jedna u mnie na wsi obok, która w czasie wojny miała romans z Niemcem. I to zdanie głęboko we mnie weszło. Przez lata osadzały się różne pomysły aż w końcu miarka się przebrała i wiedziałem, że muszę to napisać.
I tak było ze wszystkim książkami. Był jakiś punkt, którego często nawet sobie nie uświadamiałem, dookoła którego narastały moje przemyślenia, przeczucia i kiedy było już tego odpowiednio dużo, trzeba było usiąść i zacząć napisać. Ale czasem moje przeczucia były mylące, bo po czterdziestu czy pięćdziesięciu stronach okazywało się, ze nie interesuje co dalej będzie, albo, co gorsza, wiem co będzie. A kiedy wiem, to po co ma pisać.
Ma pan dużo takich niezrealizowanych historii?
No ze cztery, pięć.
Zajmował się pan tłumaczeniem m.in. z języka amharskiego, który używany jest w Etiopii. Skąd znajomość tak egzotycznego języka?
Umiejętność posługiwania się takim językiem i znajomość Etiopii pojawiła się dopiero po studiach afrykanistycznych. Sam kierunek był zupełnym przypadkiem. Żartobliwie mówiąc - padał deszcz, a ja żeby nie moknąć wszedłem do uniwersyteckiego budynku i tak trafiłem na wykład o Etiopii. Wcześniej nie miałem żadnej wiedzy o tym kraju, oprócz tego, co wyczytałem w Cesarzu Kapuścińskiego. Okazało się, że ta cywilizacja to absolutny kosmos, a do tego niemal na wyciągnięcie ręki - pięć, sześć godzin samolotem. Czy wie pani, że Etiopia jako drugie państwo na świecie przyjęła chrześcijaństwo jako oficjalną religię państwową? Dodajmy do tego teksty sprzed trzech tysięcy lat wykuwane w kamieniu, zabytkowe kościoły i klasztory, m.in. w Debre Damo z VI w. czy Lalibeli z przeł. XI - XII w. A okaże się, że to naprawdę fascynująco państwo.
Kilka lat temu sporo pan podróżował. A dziś?
Nie, nie, nie. Już odrobiłem swoje lata podróżowania. Miałem kilkuletni okres mieszkania na różnych kontynentach, na których było niewygodnie i zwykle nie ma prądu. I już nie chcę. Teraz hotel, prąd, Internet, cywilizacja i jedzenie, po którym nie dostaje się biegunki. Nie, dziękuję bardzo.
Jak podróże wpłynęły na pana twórczość?
Napisałem jedną książkę, która bezpośrednio się do nich odwoływała, czyli Nowy Kwiat Cesarza (i pszczoły). A teraz, gdy Pani zadała mi to pytanie, to jestem pewien, że sposób patrzenia na świat można wyrobić sobie bez dalekich podróży. Gdy ktoś ma w sobie pewien rodzaj otwartości, ciekawości, nie zgadza się na gotowce umysłowe, to może te cechy w sobie rozwijać bez ruszania się szczególnie daleko. Chociażby brytyjski świetny poeta Philip Larkin, tylko raz wyjechał za granicę, a oficjalnie twierdził wręcz, że nigdy nigdzie nie wyjeżdżał, nie opuścił tych swoich Wysp Brytyjskich. To jest przykład, że gdy ktoś ma w głowie, co trzeba, to nie musi się ruszać, bo rozwijać talent.
Czyli podróże niekoniecznie kształcą?
Zdecydowanie nie. To jest jeden z bzdurnych stereotypów. A podróże często potwierdzają najgorsze stereotypy. Sam jestem najlepszym przykładem, bo przed moją pierwszą wizytą w Etiopii byłem oczywiście jak najlepszego zdania ludności czarnoskórej. No a potem wylądowałem w Etiopii po raz pierwszy, bez żadnego przygotowania. Wiadomo jest to biedny kraj, więc chcą cię okraść, naciągnąć na coś, oszukać, a jeszcze ten atak, który przeprowadzają jest zmasowany. Oczywiście, większość to są bardzo fajni ludzie, tylko trzeba się przebić przez ten kordon, gdy patrzą na ciebie jak na chodzący bankomat. A większość turystów nie ma siły albo ochoty by się przebijać. Wówczas powiedzą: Tak, tak ci czarni ludzie są rzeczywiście okropni. No i ma Pani utwierdzony stereotyp. Więc podróże nie kształcą.
A inspiruje się pan innymi książkami? Nieświadomie przejmuje styl innego pisarza?
Dużo bardziej inspirujące są książki niż podróże. I jednak tańsze. Mam własny styl, który modyfikuję w zależności od powieści. To nie jest tak, że Sońkę dałoby się opowiedzieć językiem z Balladyn i romansów. Czytając książki autorów czy autorek, którzy są mi bliscy, uczę się ich sposobu patrzenia, tego, w jaki sposób opisują pewne relacje. Wiem, że niektórzy pisarze mają taką cechę, że jak czytają Nabokova piszą Nabokovem, jak czytają Gombrowicza - Gombrowiczem. Styl autora autorki nie wpływa silnie na to jak piszę, ale oczywiście gdy pracuję nad jakimś większym tekstem, muszę ograniczyć czytanie. Idzie głównie o czas, ale chodzi też o zostawienie przestrzeni dla własnego języka.
Ma pan tytuły, który za Panem chodzą od lat?
Mam. To jest taka popliteratura w dobrym tego słowa znaczeniu. Na przykład Kochanica Francuza Johna Fowlesa. Co dwa, trzy lata wracam do niej sprawdzić jak mi się to będzie czytało. Mam też Blady ogień mojego ulubionego Vladimira Nabokova. Z książek, które przeczytałem w tym roku wrócę na pewno do Holendra Gerbranda Bakkera. Teraz wyszła jego pierwsza powieść po polsku i pierwsza dla dorosłych, którą napisał. Nazywa się Na górze cisza. Wspaniała powieść psychologiczna, choć pozornie nic się nie dzieje. No i oczywiście Poczucie kresu Juliana Barnesa. Jeżeli państwo nie czytali, to koniecznie trzeba. Powiem, że jest krótkie.
Znalazłam taką opinię, że umie pan tworzyć świetne postaci kobiece. Z czego to wynika?
Wychowałem się w rodzinie, w której było dużo kobiet. Choć mam dwóch braci, ani jednej siostry. Jeśli chodzi o stwarzanie, powoływanie do życia postaci, bohaterki okazuje się dużo bardziej interesujące i więcej można z nich – przepraszam za słowo – wyciągnąć.
W jaki sposób powstają pana książki? Robi Pan jakiś plan, schemat czy wszystko siedzi w głowie?
Nie, to wszystko siedzi w głowie. Nie robię planów. Tak jak mówiłem jak już wiem, co ma się zdarzyć, to omijam biurko. Oczywiście mam jakieś przeczucia. Tyle ze bardzo często moi bohaterowie się mnie nie słuchają, nie robią tego, co zaplanowałem. Miała być miłość, widzę, że się nie lubią. Nie ma żadnej miłości. To jest takie odkrywanie tego, co się wydarzy, a gdyby się miało plan, to nie dałoby się tego poodkrywać.
Czyli sam ma Pan przyjemność pisząc własne książki.
Przyjemność? Nie wiem czy to jest dobre słowo.
Ja mam wrażenie, że pan się dobrze bawi pisząc książki.
Ale jeśli napiszę jakiś fragment, który moim zdaniem jest bardzo śmieszny to już się nauczyłem, że trzeba sobie zapalić czerwona lampkę. Bo jeśli mnie coś strasznie bawi to jest wielkie ryzyko, że mi się wyłączyła czujność i że ten fragment jest do bani.
Na jakiej zasadzie dobiera pan tytuły?
W Sońce to było oczywiste, w Niehalo też. W Gestach też, bo tytuł podpowiadała konstrukcja rozdziałów. Każdy rozdział zaczyna się od litery „g”. Najgorzej było z ośćmi - najwięcej energii trzeba było włożyć w znalezienie tego odpowiedniego słowa. Udało się dopiero w ostatniej chwili, bodaj miesiąc przed premierą.
A co z wyglądem książki, czy przywiązuje pan do tego wagę?
Dla mnie to bardzo ważne, bo książka to jest całość.
Czy ma Pan jakąś zaufaną osobę, która jako pierwsza czyta Pana teksty?
Mam taką grupę pierwszych czytelników, którym ufam, no i potem słucham pokornie, co mi powiedzą.
Nie buntuje się Pan, kiedy powiedzą, że jakiś fragment jest kiepski?
No wtedy wiadomo, że to ja miałem rację (śmiech). Oczywiście słucham opinii pierwszych czytelników. Głupotą byłoby oburzanie się i nie korzystanie z rad, choć nie zawsze zgadzam się ze wszystkimi radami. I dlatego pomaga to, żeby trzy, cztery osoby czytały pierwszy tekst. Bo wtedy dostaje się różne porady, które często się wykluczają. I swobodniej można podjąć ostateczną decyzję
A redaktor pomaga?
Są autorzy, których peszą jego opinie, albo którzy uważają, że to jest ich książka i niech redaktor spada na drzewo. Moim zdaniem to głupota, bo redaktor i autor mają ten sam cel, żeby książka była dobra.
Opinie krytyków i zwykłych czytelników są dla Pana ważne?
Tak, oczywiście uwielbiam mieć złe recenzje w prawicowej prasie. Wtedy wiem, że mi się udało
24/08/2015 16:00